Więcej wierszy na temat: Wiara « poprzedni następny » Śmierć uśmiecha się do każdego Nieważne ile ma lat jak wygląda Uśmiecha się do dziadka i dziecka Co powoli z kołyski spogląda Uśmiecha się trwożąc bogatych Uśmiecha się uwalniając biedaków Uśmiecha się do starych i chorych Uśmiecha się bez szczególnych znaków Dla jednych prędka i bezbolesna Dla innych długa niczym koszmar senny Dla jednych jest końcem wszystkiego Dla innych jest porankiem wiosennym Uśmiecha się do każdego człowieka Grzesznika, świętego, mężczyzny kobiety Uśmiecha się do króla w baldachimie I nawet do tego co czyści szalety Uśmiech ma jeden jedyny Innego takiego nie ma ziemi Widzisz go jeden raz w życiu Gdy cię już nie ma miedzy swoimi Uśmiech Śmierci trupio blady Kuszący swoja bladością Uśmiech śmierci wyzwolenie By moc połączyć się z MIŁOŚCIĄ!! nie bać sie śmierci to jak zaprzyjaźnić sie z najwiekszym wrogiem!najwiekszy z sukcesów. Dodano: 2007-01-04 23:48:01 Ten wiersz przeczytano 724 razy Oddanych głosów: 7 Aby zagłosować zaloguj się w serwisie « poprzedni następny » Dodaj swój wiersz Wiersze znanych Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński Juliusz Słowacki Wisława Szymborska Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński Halina Poświatowska Jan Lechoń Tadeusz Borowski Jan Brzechwa Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer więcej » Autorzy na topie kazap Ola Bella Jagódka anna AMOR1988 marcepani więcej »
334. 735. Mam pytanie! Quest dzienny od 105 lvla u Henka Henrigolda, zaczyna się u niego samego, chcę wziąc tego questa, ponieważ widnieje nad nim Aktywny znaczek od questa< Ale jest jeden zasadniczy problem, obojętnie którego okienka, bym nie wybrał nie mogę rozpocząć questa Trzeba skonczyć wcześniej jakiegoś innego questa?
Najtrudniej jest mówić przy stole o własnej śmierci. Ale kiedy już się zacznie, trudno przestać. I wtedy można się zwierzyć obcym ludziom, że chcielibyśmy, by po naszej śmierci bliscy czuli pustkę, której nie da się zapełnić. Bo to będzie znak, że dobrze żyliśmy. Paweł wzniósł toast za dziadka Edka. – Spędzałem u niego i babci wszystkie wakacje i ferie. Lubiłem słuchać jego historii, lubiłem z nim rozmawiać. Obiecałem, że z każdej zagranicznej delegacji wyślę mu kartkę pocztową. Ostatniej, z Rosji, nie zdążyłem wysłać, więc przywiozłem ją na pogrzeb. Dziadek umarł w lipcu 2018 r. Wypijmy za jego zdrowie! Ewa wypiła za swoją mamę. – Porzuciłam ją tuż przed śmiercią, umierała dwa tygodnie, napięcie było nie do zniesienia. Siedziałam z siostrami i kłóciłyśmy się o wszystko, a ona leżała w pokoju obok, pojękując. Powiedziałam, że muszę wracać do siebie, nie dam rady dłużej. Pół godziny później telefon, że mama nie żyje. Kochała mnie bezwarunkowo, a ja nigdy jej za to nie podziękowałam.Przyda się w jednym z kolejnych questów. Potem idziemy do Tobiego Żywego Szkieleta który sobie wisi. Dostajemy kartę . Wracamy do Kapitana straży: jeśli powiemy mu część prawdy to dostajemy 50PH, a potem idziemy do Starej Cyganki i kończymy zadanie. jeśli powiemy mu całą prawdę, to zadanie kończymy od razu u niego. O umieraniu, śmierci i jej oswajaniu oraz o "wesołym cmentarzu" w Rumunii mówi o. Tadeusz Rostworowski SJ w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz. Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz: Ojciec cały czas się uśmiecha, a przecież mamy rozmawiać o śmierci. o. Tadeusz Rostworowski SJ: To wszystko z powodu doświadczenia Rumunii. Przebywałem tam przez 16 lat i znalazłem w tym kraju, w miejscowości Sapanta, tzw. wesoły cmentarz. Wesoły, czyli jaki? O kolorowych nagrobkach, na których epitafia zostały napisane w formie żartu. Nagrobki są malowane, metodą Nikifora, czyli w stylu naiwnym, a obok obrazków znajdują się zabawne teksty, np.: "Tu leży moja teściowa, gdyby żyła o trzy dni dłużej ja bym leżała obok niej" i podpis piszącej. Albo na grobie jest rysunek bez perspektywy, mężczyzna siedzący przy stole, a przed nim butelka i traktor zabawka. Obok napis wierszem, że dobrze naprawiał traktory, ale umarł z przepicia. Albo rysunkiem przedstawiony jest wypadek, w jakim zginęła dziewczynka, a obok złorzeczenie wobec kierowców, którzy przyjeżdżają z miast i potrącają pieszych. Co Ojciec czuł, idąc pierwszy raz przez ten cmentarz? Szok, zdziwienie, ciekawość, wręcz zdumienie. Przypominałem sobie polskie powiedzenie, "aby nie robić szopek z pogrzebów". Tak. Ale słyszałem, że jeszcze można znaleźć podobne w Ameryce Południowej; w Meksyku i Boliwii także na cmentarzach są kolorowe nagrobki. Skąd się wziął w Rumunii wesoły cmentarz? Pojawił się na początku XX wieku, zapoczątkował go ksiądz grekokatolicki, który zaczął chować ludzi w Sapancie, wsi położonej niedaleko Ukrainy, nieopodal rzeki Tisy. Sprowadził ludowego artystę, który kolorowymi malunkami ozdabiał groby i opisywał zabawnym wierszem życie pochowanych. Spodobało się to i tak zostało. Zapotrzebowanie społeczne sprawiło, że już kolejne pokolenia rodziny malarza się tym zajmują; tradycja we wsi pozostała. Tylko dawniej miało to większe znaczenie. Teraz jest oryginalne, ale już na siłę. Weszła komercja. Taki cmentarz Ojcu odpowiada? Jako idea tak. Z czasem jednak wesoły cmentarz stał się miejscem turystycznym, co zabrało mu wiele z autentyczności. Teraz wszystko jest trochę naciągane, pod turystów. Zrobił się biznes? Tak. Cała wioska wywiesza na płotach do sprzedaży swoje produkty: dywany, skóry, swetry. Im bliżej cmentarza, tym oferta większa. Komercja kwitnie i już wesoły cmentarz nie zachwyca tak, jak za pierwszym razem. Przyjechał Ojciec do Rumunii w 1992 roku. Na początku zamieszkałem z innymi braćmi w bloku, w dwóch mieszkaniach, nie mieliśmy domu zakonnego. Kiedy umarł jeden z naszych sąsiadów, okazało się, że zwyczajem jest, iż wszyscy sąsiedzi idą na pogrzeb. Po pogrzebie przy bramie cmentarza stał ktoś z rodziny zmarłego z baniakiem mocnej śliwowicy, takiej od 60 stopni w górę. Kto wychodził, dostawał duży kieliszek, wypijał i coś mówił. Niestety, nie znałem wtedy jeszcze rumuńskiego i za bardzo nie wiedziałem, o co chodzi. Dowiedziałem się później, że wypijając śliwowicę mówili: "Aby pan Bóg odpuścił grzechy temu, kogo położyliśmy w grobie". Gdyby ktoś nie wypił, to znaczy, że zmarłemu źle życzy. W północnej Rumunii, a więc tam, gdzie znajduje się wesoły cmentarz, zauważyłem jeszcze, że groby znajdują się także obok domów. Na Mazurach stare domy także mają swoje cmentarze, nie w najbliższym sąsiedztwie, ale na ogół pod lasem, kilkadziesiąt metrów od domu, aby życie toczyło się pod okiem umarłych. Wolno w Rumunii grzebać zmarłych poza cmentarzem? Widać wolno. Dowiedziałem się, że bardzo ryzykowne jest np. zgodzenie się w Rumunii, by na naszym polu ktoś pochował swojego bliskiego, bo mógłby później dochodzić, że pole jest jego. Jak jest w innych kulturach? Nie wiem. Ale będąc u mojego brata na misji w Afryce zauważyłem, że tamtejsi ludzie boją się duchów zmarłych, przez co ich cmentarze są bardzo skromne, ledwo widoczne. Gdy odwiedzałem grób kardynała Kozłowieckiego, stanąłem na wielkim polu koło katedry, gdzie pokazano mi jedynie kupkę ziemi i nic więcej, żadnego znaku, kto jest tam pochowany. Ale z drugiej strony wiem, że gdy w Afryce umiera człowiek, ludzie mówią, że "odchodzi biblioteka". Od dwóch lat pomaga Ojciec pacjentom Kliniki Paliatywnej Szpitala Uniwersyteckiego. Dlaczego? Piszę pracę na temat śmierci i chcę ją napisać także w oparciu o doświadczenia. Dlatego rozmawiam z tymi, którzy umierają, lub którzy tam leżą złożeni ciężką chorobą. Wiedzą, że umierają? Na ogół nie. Wszyscy mają nadzieję na życie. Lekarze mówią, że odchodzimy od pojęcia śmierci. Teraz istnieje medykalizacja, aż do końca. Bez przerwy mówi się o leczeniu, tak jakby śmierci nie było. Tłumaczy się pacjentom, że ich ratujemy, a nie, że pomagamy im w miarę bezboleśnie umrzeć. Widać, że nie jesteśmy oswojeni ze śmiercią? Nie. Rozwój w Ameryce świeckiej tradycji Halloween oraz pokazywanie w telewizji łatwego zabijania jest wynikiem lęku przed śmiercią. Dzięki pracy w Klinice Paliatywnej nauczyłem się, że śmierć jest wejściem w pewien wymiar tajemnicy. Musi być godna, bo zamyka życie człowieka. Człowiek dokonuje wyboru w opowiedzeniu się za konkretnymi wartościami, a jego śmierć jest rozumiana w kontekście psalmu 90 wersetu 12: "Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy posiedli mądrość serca". Przebywając wśród umierających ludzi, można zauważyć, że oni widzą, co innego niż my; mają inny wzrok, wpatrzony w jeden punkt. Może jest to wymiar dochodzenia do tej ostatecznej mądrości. Znam tylko jeden przypadek, gdzie mężczyzna w oświadczeniu napisał, że przyszedł do szpitala, by godnie umrzeć i nie chce leków podtrzymujących życie. Jednak taka postawa jest rzadkością. Był niepraktykujący. Wieczorem go spytałem, czy chce się pojednać z Bogiem. Chciał, udzieliłem mu sakramentu chorych. Rano już nie żył. Pamiętam też kobietę, która wiedząc, że odchodzi, miała jedno marzenie: by córce i jej narzeczonemu udzielić błogosławieństwa. Zdążyła. Pielęgniarki płakały, a ona błogosławiąc córce prosiła tego mężczyznę, aby zawsze jej dziecko dobrze traktował. Umarła chwilę potem, z ręką pod głową, tak jak zasypia dziecko. Takie historie rzadko się zdarzają, raczej ludzie boją się śmierci, odwlekają moment pojednania z Bogiem. Ojciec boi się śmierci? Nie, nie boję się. Może jestem jeszcze młody, mam 55 lat. Ale kontakt z umierającymi uzmysławia mi, że na śmierć trzeba być przygotowanym. Czyli? Żyć w łasce uświęcającej, w stanie przyjaźni z Panem Bogiem. A jeśli to niemożliwe, żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Dziadka mojej bratowej, który wezwał mnie poprzez rodzinę, abym odprawił przy nim mszę świętą. Przyjechałem z ociąganiem, bo to było daleko, poza Krakowem. Ołtarz zrobiłem tuż obok jego łóżka. Jeszcze bił się w piersi w momencie aktu pokutnego, a jak się msza skończyła, to już nie żył. Jak umierają niepogodzeni z losem? Niespokojnie. Wiele śmierci widziałem, każda jest inna, jest jakby inną tajemnicą. Czujemy respekt, bo tak naprawdę nie możemy określić, kiedy dokładnie śmierć nastąpi podczas aktu umierania. Czasem lekarzom się wydaje, że mogą określić czas. A tu tymczasem wymiar śmierci, ten akt dopełnienia życia człowieka, niezależnie od rozwoju nauki nadal pozostaje tajemniczy. Łatwiej umierać wierzącym? Trudno mi mówić o śmierci niewierzących, bo nie doświadczyłem takiej. Ale widziałem, że wiele osób, które za życia uchodziły za niewierzące, pojednały się z Bogiem w obliczu śmierci. Jak trwoga, to do Boga? Może tak. Ale jest to ostatni moment, by coś zmienić. I wielu uchodzących za niewierzących, zdążyło uczynić ten ważny krok. Niemal w ostatniej chwili, ale jednak. Umierając wierzący idą na spotkanie z Panem. Idziemy, bo nie mamy wyjścia. Ale nie wiemy, co tam jest, po tej drugiej stronie. Nie wiemy. Dla niewierzących czarna dziura, otchłań, nicość. Wiara daje jednak nadzieję, że to nie jest koniec. W Rumunii, gdy ktoś umarł, mówiono, że przeszedł w nicość. Ta formuła budziła we mnie ogromny sprzeciw, bo jak w nicość? Teraz, gdy zgłębiam te problemy, już wiem, że dla Rumunów nicość oznaczała inną formę istnienia. Przypominam sobie śmierć jednego z naszych jezuickich naukowców, który przetłumaczył dzieła Arystotelesa, był profesorem wielu uniwersytetów, w Rzymie, USA, Brazylii. Wydawało nam się, że się zbliża do wymiaru śmierci, więc staliśmy wkoło niego. Ktoś się do niego zwrócił, ale on myślał, że po imieniu, uniósł się i powiedział: ja jestem profesor, doktor. Wtedy wyglądało to komicznie, bo w obliczu śmierci tytuły nie pasują. By jednak stał się dzieckiem, Pan Bóg ofiarował mu 5 miesięcy leżenia w łóżku. Siostra zakonna musiała zajmować się nim jak oseskiem. Ostatniego wieczoru zapytała, jak go ułożyć, bo miał już wiele odleżyn, a on na to, że mu wszystko jedno, bo już nic nie czuje. Umarł w nocy, we śnie. Umrzeć we śnie to jest najpiękniejsza śmierć? Nie wiem. Może? Według mitologii greckiej Tanatos, bóg śmierci, był bratem rodzonym Hypnosa, boga snu. Często jest tak, że jak dziecko się rodzi, to poprzez sen budzi się do życia. Natomiast, gdy stary człowiek umiera, poprzez sen zamierają w nim funkcje życiowe. Przez sen się człowiek budzi do życia i przez sen odchodzi z tej ziemi. Coraz więcej umiera młodych. Dramat ludzi, którzy odchodzą w sile wieku, jest spotęgowany bólem rodziny, która zostaje. Nikt nie może się z tą śmiercią pogodzić. Agonia umierającego jest wtedy na ogół przedłużona boleścią najbliższych. Umierający wiele wysiłku wkłada w odchodzenie, bo rodzina nie chce go puścić. Smutne, a Ojciec nadal się uśmiecha. Bo będąc wśród umierających wiem, że potrzebują oni też radości. Nie chodzi tu o banalizowanie sytuacji, ale o uśmiech. Niektórzy się pocieszają, że własną śmierć można jakoś "przeżyć". Przecież się przydarzyła wszystkim przed nami. Zabawne stwierdzenie. Lecz każdy dzień przybliża nas do śmierci. Ale my nie chcemy odejść. Nie. My chcemy żyć. Lekarz mnie kiedyś poprosił, żeby porozmawiać z chorym, który ma już dni policzone, ale zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Porozmawiałem. Zrozumiał. Kiedy pogodził się z tym, że umiera, postanowił wrócić do domu i umrzeć wśród swoich, co się rzadko zdarza. Większość umiera w szpitalu. I to jest ukrywaniem śmierci. Jakby chciał Ojciec umrzeć? Nie wiem. Patronem śmierci jest św. Józef. Będę się do niego modlił o dobrą śmierć. Jaka to jest dobra śmierć? Spokojna, wśród najbliższych, w trakcie ich modlitwy. Bo śmierć jest przygotowaniem do spotkania z Panem. A gdyby ojca pochowali na takim wesołym cmentarzu jak ten w Rumunii? Czemu nie. Mam poczucie humoru, mogę z dystansem patrzyć na siebie. Tylko, aby portret się malarzowi udał. Bo jako syn malarza i malarki trochę się na tym znam. A jak by brzmiało Ojca epitafium? "Ufałem Bożemu Miłosierdziu i... spotkałem Ojca". Źródło: Tajemnica śmierci, Zadanie wymaga 185 poziomu doświadczenia. Mysiur Myświórowy Król ma 193 level, dlatego quest można wykonywać: 1. Na światach zwykłych od 185 do 206 poziomu włącznie. 2. Na światach prywatnych od 185 do 235 poziomu włącznie. Po przekroczeniu maksymalnego poziomu z zadania można zrezygnować u Rea Animi. Po zabiciu elity II quest Powrót do życia, w tym do "randkowania" po śmierci partnera jest procesem bardzo indywidualnym Rodzina ma prawo wyrażać swoją dezaprobatę ale nie musimy nikogo przekonywać do naszych wyborów i tłumaczyć się z żałoby To, że ktoś szybciej doszedł do siebie po śmierci partnera nie znaczy, że kochał mniej Trzy lata po śmierci męża, Agnieszka zaczęła na nowo spotykać się ze znajomymi, poznała też mężczyznę, z którym się zaprzyjaźniła Więcej takich historii przeczytasz na stronie Agnieszka nigdy nie zapomni tego poranka. Tomek pocałował ją w czubek głowy, pogłaskał ciążowy brzuszek i wybiegł do pracy. Dzień, jak co dzień. Nie skarżył się, że czuje się źle, choć z pewnością był zmęczony. - Ale młodzi ludzie nie umierają na zawał, prawda?- mówi Agnieszka. - Do dziś nie potrafię sobie wybaczyć, że go wtedy nie zatrzymałam. Może udałoby się go uratować? Mąż Agnieszki był dyrektorem w dużej firmie logistycznej, kochał sport, dobrą muzykę i spotkania z przyjaciółmi. Dusza towarzystwa, to on organizował wspólne wypady w góry i wieczory w filmowe w ogrodzie ich niewielkiego domu. Żył szybko, intensywnie. Często powtarzał, że trzeba czerpać garściami z każdego dnia. Cieszył się, że zostanie ojcem, że nauczy córkę wielu rzeczy. Umarł w garażu własnego domu, w samochodzie. Odszedł, bo serce nie wytrzymało tempa, jakie mu narzucił. Agnieszka z dnia na dzień została sama, w ósmym miesiącu ciąży, w szoku, ze złamanym sercem. Wspierała ją przyjaciółka i mama, która przyjechała z USA na dwa miesiące, na czas porodu. Aga niewiele pamięta z tego czasu przed pogrzebem, wszystko jej się rozmywa w pamięci. Myśli, że to taki system obronny, w jej głowie. Dziecko, mała Ola, urodziło się 13 dni po tym, jak pożegnali Tomka. Trzeba było się zmobilizować, wyrwać z tego letargu, zacząć żyć na nowo, inaczej. Bez niego. Tylko jak? - powiedziała jej teściowa po pogrzebie. A ona nie chciała nieść krzyża, chciała w spokoju przeżyć swoje cierpienie, a najlepiej znaleźć jakiś przycisk, który by wyłączył ten ból. Przecież życie musi w końcu zacząć toczyć się dalej, trzeba wrócić do pracy, skupić się na Oli... Po trzech miesiącach Agnieszka złapała równowagę na tyle, by samodzielnie wykonywać wszystkie codzienne obowiązki. Zresztą, nie było wyjścia. Mama musiała wrócić do chorego męża, na pomoc teściów nie było co liczyć. Kompletnie załamali się po śmierci syna. Dlaczego schowałaś jego zdjęcia? W ich domu Tomek ma swój ołtarzyk. Jest świeczka, świeże kwiaty, oprawione w ozdobne ramki zdjęcia z początku studiów i jedno z dzieciństwa. Uśmiechnięty, szczerbaty ośmiolatek pokazuje na nim świadectwo szkolne. Duma rodziców. Kiedy młoda wdowa powoli przechodziła wszystkie etapy swojej żałoby, oni zdali się zatrzymać w miejscu, w dniu, w którym zmarł ich syn. Agnieszka ma przy łóżku małą fotografię z sesji ślubnej. Zawsze ją wzrusza, jak delikatnie Tomek obejmował ją, pozując do tego zdjęcia. Cały on - w życiu twardy, nieustępliwy, ale w stosunku do niej opiekuńczy i troskliwy. Resztę zdjęć schowała do kartonowego pudełka. Nie mogła być w tym domu sama z niemowlęciem, otoczona wspomnieniami o ukochanym, który już nigdy nie wróci. Schowała je, żeby poradzić sobie ze stratą. Kiedyś je wyjmie i pokaże córce. Kiedy obie będą na to gotowe. Teściowa nie umie tego zrozumieć, ma do niej żal. Tak jak o kolorowe sukienki i nową fryzurę. "Po co się tak stroisz, dla kogo?" - pyta. Jej zdaniem, młoda kobieta powinna stale pamiętać o śmierci męża, stale przeżywać swój smutek. - Jeśli miałabym patrzeć na te fotografie cały czas, nie dałabym rady - tłumaczy Agnieszka. - Nie mam do nich żalu. To prości ludzie, mają swoje przekonania, nie zmienię ich. Bardzo kochają wnuczkę i chcą, by wiedziała jaki był jej tata. Pragnę tylko, by dali mi trochę czasu. A kolorowe ubrania? Ja nie lubię czarnego, jeszcze bardziej mnie przytłacza. Smutek mam w sercu, nie muszę podkreślać go strojem. "Może skup się na dziecku, zamiast polować na faceta" Jakieś trzy lata po śmierci męża, Agnieszka zaczęła na nowo spotykać się ze znajomymi. Córka poszła do przedszkola, młoda kobieta wróciła do cały etat do pracy. Od czasu do czasu wyszła do teatru, raz w miesiącu do kawiarni. To był ten moment, kiedy zrozumiała, że wciąż umie się uśmiechać, że życie nadal ją cieszy. Zaadoptowała psa ze schroniska, zapisała się na kurs języka włoskiego. Poczuła, że staje się lepszą matką - jest bardziej uważna, okazuje więcej emocji. Ola to czuła. Któraś z koleżanek oznaczyła Agę w poście na Facebooku. Na zdjęciu Agnieszka obejmuje przyjaciółkę i wznosi toast kieliszkiem prosecco. To były jej imieniny. Następnego dnia zadzwoniła teściowa. Powiedziała, że to wstyd. I jeszcze ten alkohol, jakby było co świętować. A Tomek przecież nie żyje. Ktoś z rodziny męża życzliwie "doniósł" Adze, że znajomi z rodzinnego miasta Tomka komentują. Potem pojawił się Mateusz, nowy sąsiad. Między Agnieszką a młodym, sympatycznym mężczyzną pojawiło się porozumienie i nić sympatii. Czasem podrzucił jej zakupy, innym razem poszli we czwórkę (razem z Olą i psem) na spacer. Bardzo się zaprzyjaźnili. Ta relacja oburza rodziców Tomka. Ale nie tylko ich. Wspólni znajomi Agi i jej męża nie powstrzymali się od krytyki, zarzucając kobiecie, że "za szybko się pocieszyła". - Rozumiem teściów, to starsi ludzie, mają swoje fobie, przyzwyczajenia, przekonania - mówi Agnieszka. - Ale postawy młodych nie potrafię pojąć. Dlaczego mnie atakują? Nie robię nic złego. Nie przestałam kochać męża, nie przedstawiłam córce "nowego tatusia". - powiedziała jej przyjaciółka. Agnieszka zmieniła ustawienia postów na Facebooku na bardziej prywatny tryb. Teraz nikt już nie zajrzy w jej życie. Spotyka się tylko z kilkoma "zaufanymi" osobami. Znajomość z Mateuszem powoli się rozwija. Aga nie robi planów. Chce tylko spokoju. I żeby nikt jej nie oceniał. Żałoba potrafi trwać latami. Czy to znaczy, że nie powinniśmy się z nikim wiązać? - Powrót do życia, w tym do randkowania po śmierci partnera jest procesem bardzo indywidualnym - mówi psycholog, Katarzyna Kucewicz. - Utarło się takie przekonanie, że osoba, która zaczyna umawiać się na randki zakończyła już proces żałoby, co nie zawsze jest prawdą. - pyta psycholog. - Przeżywanie smutku i straty to doświadczenie osobiste i wielowymiarowe. Każdy człowiek radzi sobie przy pomocy własnych zasobów emocjonalnych i swojego stylu radzenia sobie z kryzysem psychicznym. Ten styl może się nie podobać innym, może wydawać się szokujący albo denerwujący. - dodaje Katarzyna Kucewicz. - Tak jest na przykład wtedy, kiedy tuż po śmierci partnera osoba umawia się na randki i próbuje wchodzić w kolejne relacje. Różnie takie zachowania są interpretowane, często jako przejaw ignorancji i braku uczuć do zmarłego. - tłumaczy psycholog. Katarzyna Kucewicz podkreśla, że "ucieczka" w nowy związek zagłusza ból, depresję i smutek tylko na chwilę. Znacznie zdrowsze jest przeżycie cierpienia, przyjęcie w sobie trudnych uczuć bez gwałtownego unikania ich. - Wtedy te uczucia są jak wysoka fala, która choć zalewa to jednak z czasem odpływa - dodaje. - Nie każdy jednak daje sobie emocjonalnie radę z przyjęciem takiej fali na siebie. Ludzie boją się, że smutek ich pochłonie. Czasami wdowy i wdowcy mówią mi, że te dość szybkie randki są im potrzebne, bo inaczej ich myśli stale krążyłyby wokół zmarłego i fantazji o dołączeniu do niego. - Opinia publiczna bywa jednak bezlitosna. Ludzie dają sobie prawo do oceniania, kiedy żałoba powinna jeszcze trwać, a kiedy można już "kogoś szukać". Czasem w rodzinie panuje pewne niewypowiedziane przekonanie, że najlepiej, by trwała już całe życie, by osoba skupiła się np. wyłącznie na dzieciach i zapomniała o roli żony lub partnerki na rzecz roli matki. Często zresztą jest tak, że wdowy nie wiążą się ponownie z nikim, całą swoją energię wkładając w pozostałe role życiowe (matki, babci). - Kiedy jest właściwy czas? Nie ma dokładnej daty, ten moment samemu trzeba sobie wyznaczyć i poczuć - mówi Katarzyna Kucewicz. - Warto przed randkowaniem zadać sobie pytanie o wewnętrzną gotowość na to, by nie tylko czerpać z relacji, ale i dawać wsparcie drugiej osobie. Czy to jest dobry moment na rozpoczęcie budowania tak potężnej konstrukcji, jaką jest związek? - podkreśla psycholog. - Nie ma lepszej i gorszej żałoby i nikomu nic do tego, w jaki sposób my przeżywamy swoją - dodaje. - To, że ktoś szybciej doszedł do siebie po śmierci partnera nie znaczy, że kochał mniej. Znaczy tylko tyle, że jego organizm tak zareagował na stres i tak się po silnym wstrząsie, jakim jest smierć ukochanej osoby, zregenerował.
Kiedy przyczepa się psuje, Jim prosi o zostawienie go na śmierć, a Lori i Dale zgadzają się, że jego prośba powinna zostać uszanowana, pomimo przekonania Ricka, że ich przyjaciel majaczy. Kiedy grupa przybywa do CDC, okazuje się, że kompleks został całkowicie zamknięty okiennicami.Na placu Zocalo pod katedrą ustawia się kolejka. Od kapłana do szamana. Autor zdjęcia: Roman Koszowski — No dobra. A jeśli jest rodzinny grobowiec, to co? — A co to za problem? Odwala się płytę, dzieciaki z kolorowymi balonikami wbiegają do środka i tańczą wśród trumien. Normalnie, Meksyk! Romeeeek — szturcham fotoreportera. Na placu Zocalo facet dźwiga wielką figurę Chrystusa. Zrób mu fotkę! Gonimy Meksykanina. Gdy po kwadransie wchodzimy do metra, stajemy jak wryci. Podobne figury taszczy pod pachą co dziesiąty podróżny. Sielsko-anielsko Na przystanek Juarez wjeżdża podziemny pociąg. Ładujemy się do wagonika. Stojąca obok nas kobiecina wyciąga modlitewnik i zaczyna odmawiać litanię. Obok facet sprzedaje nachos — kukurydziane chipsy i płyty z empetrójkami. Po dolarze za pirata. Po godzinie pędzimy do Santa Maria Tonantzintla. To w indiańskim języku nahuatl „miejsce, gdzie mieszka nasza Mateczka”. Nie pięknie? Mija nas rozpędzony autobus. Nie zważa na ograniczenia prędkości. Dewizą tej linii są słowa: „Martwi, ale punktualni”. Kto w Polsce wsiadłby do takiego autokaru? W kościele sielsko-anielsko. Dosłownie. Szkoda, że nie można robić zdjęć. — To Mexicana Sixtina! — cmoka z zachwytu proboszcz parafii. Meksykańska kaplica sykstyńska. Ze ścian kapie złoto. Feeria barw. Ołtarz zasypany kwiatami. Perełka naiwnego baroku. I kwintesencja religijności tej spalonej słońcem ziemi. Po pierwsze: kolory. Trudno znaleźć zwykły, jednokolorowy różaniec. Od barw paciorków można dostać oczopląsu. Po drugie: atmosfera niekończącej się fiesty. Po trzecie: śmierć, która delikatnie klepie cię po ramieniu. Ze ścian patrzy na mnie 365 twarzy aniołków. Zaraz, zaraz. A dlaczego mają tak wyłupiaste oczy? Trzeba im poluzować warkoczyki? — żartuję. Ale gdy słyszę wyjaśnienie naszej przewodniczki Barbary Ostaszewskiej-Sanchez, przestaje mi być do śmiechu. To nie aniołki. To wyrzeźbione twarze dzieci przeznaczonych na ofiarę. Czekają na stopniach piramidy na cios zadany kamiennym nożem. By maluchy nie lękały się śmierci, podawano im rodzaj psychotropu. Stąd rozszerzone źrenice. W bajkowym, zapierającym dech w piersiach kościele, wśród migoczących światełek wyczuwam znów oddech śmierci. Powiało! Na każdym rogu śmierć. Nie sposób od niej uciec. W kościele trwa pogrzeb. I choć niewielu miejscowych ubranych jest na czarno, najbliżsi płaczą. Pogrzeb w małym miasteczku to długa stypa, przypominająca raczej imieniny niż smętne posiedzenie rodzinne. Przez tydzień trzeba wszystkich wspominających zmarłego nakarmić i napoić. Nie da się oszukać śmierci? Obłaskawić jej? Poklepać po ramieniu? — Nie da się — zgodnie zapewniają pracujący niedaleko polscy pallotyni. Duch wieje kędy chce. W Meksyku chciał powiać do Tenango del Aire (dosł.: Miasta Wiatrów). To tu działa na pełnych obrotach Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Kult nieprawdopodobnie rozprzestrzenił się na ziemi opuncji i agaw. W stolicy, w monumentalnej katedrze na placu Zocalo grupa z obrazkami Jezusa Miłosiernego, dyndającymi na kolorowych tasiemkach, odmawia koronkę. Santa Faustina jest na koszulkach, czapeczkach, breloczkach. — To barwna wiara, ale niestety powierzchowna — ubolewa ks. Grzegorz Szmit, proboszcz. — Katecheza w Meksyku ogranicza się do kliku spotkań przed Pierwszą Komunią. Gdy chcieliśmy wprowadzić półtoraroczną katechizację, ludzie kręcili głowami. Święto Miłosierdzia Bożego przyciągnęło w tym roku do Tenango aż 20 tysięcy ludzi. Rozpoczęła się fiesta na cześć Faustyny. Baloniki ku czci Faustyny, torty ku czci Faustyny, tańce ku czci Faustyny, petardy... Czasami człowiek ma ochotę wyjść i powiedzieć: ludzie, skończcie tę pobożną fiestę i wejdźcie choć na chwilkę do kościoła — gorzko żartują pallotyni. W tym roku zorganizowali po raz pierwszy kongres Bożego Miłosierdzia. Rozważania, medytacja, krok po kroku. A dopiero potem fiesta. Meksykanie próbują oswoić śmierć. To nasza kochanka — opowiadają. Ale ona wymyka się. I zawsze zaskakuje — opowiada brat Michał Szczygioł. Pęk kluczy związał niebieską smyczą z logo chorzowskiego Ruchu. — Śmierci nie oszukają. Zawsze reagują na nią bezradnym płaczem. Wiem, co mówię. Pracowałem w gdańskim hospicjum. Gdy dziś opowiadam Meksykanom o tym, jak odchodzili w nim Polacy, otwierają usta ze zdumienia. Zdarzają się i takie obrazki: za mną kilka meksykańskich rodzin. Zachęcam, pomódl my się, i zaczynam: „Ojcze nasz”. Cisza. Echo. „Dlaczego nie odmawiacie?” „My, my będziemy powtarzali za bratem” — nieśmiało uśmiecha się dorosły Meksykanin. Mówię: „Chłopie, masz 50 lat i nie znasz Modlitwy Pańskiej?”. Pijemy herbatkę, a za oknami dymi złowróżbnie wulkan. — Kiedyś przed Mszą schyliłem się, by ucałować ornat — opowiada o. Grzegorz. — W ostatnim momencie cofnąłem głowę. Na wyhaftowanym ornacie siedział mały skorpion. Czekał na mój pocałunek. Nieboszczyk lubi tequilę Przy pysznej, gęstej zupie (fasola, kurczak i Bóg wie, co jeszcze) rozmawiamy o grobach. — Już dwa dni wcześniej przed dniem Wszystkich Świętych przygotowuje się nagrobki — zapala się Juan Manuel Lopez, właściciel restauracji. — U nas jest podobnie. Polacy też pucują nagrobki i stawiają świeże kwiaty — odparowuję. — No tak — łobuzersko uśmiecha się Juan Manuel — ale czy na grobach rozścielacie barwne obrusy, stawiacie kwiaty, a potem nalewacie dla zmarłego jego ulubiony napój? Nie??? Nieboszczyk lubił tequilę? Na grobie ląduje szklanka ze sztandarowym alkoholem meksyku. Wolał orzeźwiającą margaritę? Proszę bardzo. Dwa piwa dla sąsiada, świeć Panie, nad jego...? Już podaję! — Wszystko po to, by poczuć, że zmarły tak naprawdę nie jest zmarły, śmierć jest jedynie przejściem — wyjaśnia Lopez. — Jesteśmy razem. Na śmierć i życie. Rodzina zaczyna ucztę nad grobem. No dobra, a jeśli jest rodzinny grobowiec, to co? — przerywam. — A co to za problem? Odwala się płytę, dzieciaki z balonikami wbiegają do środka i tańczą wśród trumien. Zmarli muszą czuć, że jesteśmy przy nich! Diabłu świeczkę, Bogu ogarek Z wystaw sklepowych żółtawe zęby szczerzy do mnie Catrina. To kostucha żywcem wzięta z meksykańskiego folkloru. Jest wszędzie. Na ciastkach, lizakach i bombkach. W ilości wizerunków na metr kwadratowy przebija ją tylko Maryja z Guadalupe. Ze szczerzącym ząbki szkieletem oswajane są już noworodki. Nie należy go jednak mylić z obiektami kultu zakazanej przez Kościół demonicznej sekty Santa Muerte — religii biedaków i przestępców. — To kult coraz bardziej popularny wśród klasy polityków i biznesmenów. Chcą kupić elektorat — opowiada nasz kierowca Carmel. — Najstarszy z moich synów jest wyznawcą Najświętszej Śmierci. Co poradzisz... — wzdycha szofer. Podchodzimy pod kaplicę Santa Muerte przy ul. Alfareria w szemranej dzielnicy Tepito. Podobno niebezpiecznie. Nie można ruszać się bez ochrony. Tak piszą dziennikarze, chcąc dorobić sobie minę bohatera („wchodzę tam, gdzie sami nigdy byście się nie zapuścili”). Wśród warsztatów samochodowych i stert śmieci zbudowano kaplicę Świętej Śmierci. „Nabożeństwa codziennie o z wyjątkiem poniedziałków. W czwartki rytuały uzdrawiające”. W tych „uzdrowieniach” palce macza Kostucha. Jej wizerunki w kapliczce przypominają do złudzenia okładki płyt Iron Maiden. Nie uśmiecha się. Jest... śmiertelnie poważna — Mówi się o ofiarach ze zwierząt — opowiada o sekcie Hektor Bustamante Rosas, sekretarz rektora bazyliki w Guadalupe. — Zabija się ptaki, na przykład kury. Ale niektórzy szeptają też o ofiarach z ludzi. Śmierć żąda ofiar. Kiedyś ta sekta miała czelność postawić swój ołtarzyk przed sanktuarium. Dopóki przed bazyliką stała uśmiechnięta kostucha — Catrina, nikomu to nie przeszkadzało. Ale gdy okazało się, że obok ustawiono szkielet, a część ludzi zaczyna się do niego modlić, zareagowaliśmy. Jakie są modlitwy sekty? Bardzo proszę: „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego (a jakże!). O Pani Święta Śmierć, daj mi odwagę, bym uznał swe wady. Daj mi siłę, bym potrafił przebaczyć”. Piękne? Piękne. Tyle że pod niewłaściwym adresem. Jak wielką rewolucją były słowa Maryi z Guadalupe, niosącej Tego, który „śmiercią zwyciężył śmierć”. Obok ołtarzyka z czaszek i szkieletów w odległości metra stoi sobie spokojnie figura Jezusa. „Diabłu świeczkę, a Bogu ogarek” — śpiewa raper Abradab. Myślał o Meksykanach? Od kapłana do szamana Kulty Indian, tak popularne jeszcze pięćset lat temu, nie umarły. Zostały... ochrzczone. Połączenie ich z katolickimi świętami dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Z katedry na Zocalo wysypuje się kolorowy tłum. Ludzie pobożnie żegnają się, a później spora część posłusznie ustawia się w kolejce. Na pełnych obrotach pracuje rodzinna firma „Odpędzanie złych duchów, oczyszczanie. Spółka z Oczy gryzie dym żywicy copal, palonej w miseczce. Indiański szaman (do ucha przywiązana noga kury, na nogach grzechotki z łupin orzecha) mamrocze zaklęcia. I czeka na datki. Na straganach „Boże Narodzenie a la Mexico”. Upał. Promienie słońca tańczą w strzechach szopek. — Kolacja wigilijna jest po Mszy. Inaczej niż w Polsce. Przynajmniej nie czuć oparów alkoholu unoszących się pod chórem w czasie śpiewania „Jezus malusieńki” — wybuchają śmiechem pallotyni. Mijam stragany z tysiącami malutkich Jezusków. Hmmm. A może, kurczę, Jezus nie urodził się jednak na Podhalu? — drapię się po głowie. Może przyszedł na świat pod kaktusem w cieniu dymiącego wulkanu? Na ulicy mijam peleton. Kolarze mają przytwierdzone do kierownicy... obrazy i figurki. Powoli przestaje to robić na mnie wrażenie. W gigantycznym mieście kończy się dzień. W metrze jak zwykle upał i zaduch. Siedzący obok nas chłopak wyciąga Biblię i zaczyna czytać Izajasza. Nikt nie patrzy na niego z kpiną. Żadnej szyderki. Mało znaczący obrazek? To spróbujcie go powtórzyć na jedynej, prostej jak drut polskiej trasie Kabaty—Młociny. opr. mg/mg
Zawsze trzeba być życzliwym, tak myślę. To jest piękne kiedy życzliwość sprawia że ktoś się uśmiecha, Może właśnie na to czekał.. Dobrej nocy,Większość gestów wykonywanych przez noworodka i wydobywanych dźwięków, jest dla nas urocza. Jeden z nich szczególnie się jednak wyróżnia: uśmiech dziecka. Kiedy widzimy taki mały uśmiech lub chichotanie, budzi to nasze najskrytsze uczucia i emocje. Jest przy tym bardzo zaraźliwy!Ale co dziecko próbuje nam powiedzieć, kiedy się uśmiecha? O dziwo, w zależności od wieku i sytuacji w której się znajdują, mogą próbować przekazać zupełnie inne rzeczy. Podobnie jest kiedy płaczą. Ponieważ nadal nie mogą używać słów, używają ich jako sposobu komunikowania swoich intencji i płaczą, by poprosić o jedzenie. Innym razem z powodu gazów lub kolki. A może dlatego, że potrzebują zmiany pieluszki lub spania. Dlatego, tak jak dobrze jest wiedzieć dlaczego dzieci płaczą, warto się również dowiedzieć co oznacza uśmiech pierwszych tygodniach uśmiech dziecka jest odruchemWedług licznych badań, w pierwszych tygodniach życia uśmiech dziecka jest odruchem. Powstaje w sposób wrodzony, mimowolny i automatyczny, ponieważ jest w nas z góry określony. Za ten naturalny gest odpowiedzialny jest mięsień śmiechowy, który występuje tylko u to, że maluch uśmiecha się bez konieczności istnienia czegoś co go rozśmiesza. Wystarczy, że po prostu usłyszy przyjemny dźwięk lub zobaczy twarz mamy. W wielu przypadkach samo spojrzenie pełne miłości sprawia, że się gdy dziecko dojrzewa, śmiech staje się odpowiedzią na określony bodziec. Musi być coś specyficznego. Śmiech pozwala wyzwolić i wyrazić nieskończoną liczbę niuansów emocjonalnych. Zobaczmy co oznacza uśmiech dziecka, gdy mijają kolejne wieku dwóch miesięcy, uśmiech dziecka wyraża dobre samopoczucieDwa lub trzy miesiące po urodzeniu uśmiech dziecka zaczyna być wyrazem dobrego samopoczucia. Uśmiecha się gdy czuje się zadowolone i tylko wtedy, gdy wszystkie jego podstawowe potrzeby zostały zaspokojone. To najczystszy znak harmonii i szczęścia. Więc jeśli Twoje maleństwo się uśmiecha, możesz mieć pewność, że to znak, że wszystko idzie tym jest on elastyczną odpowiedzią, ponieważ może pokazać ją w różnych okolicznościach. Jednym z przykładów jest etap karmienia piersią, w którym zdaje sobie sprawę, że nie jest już głodne. Innym jest chwila po miłej ciepłej kąpieli. Może się również uśmiechać, gdy budzi się rano po dobrze przespanej nocy lub gdy rodzice się z nim czwartego miesiąca: Świadomy uśmiechPo setnym dniu ich życia, aż do szóstego miesiąca, powstaje tak zwany „świadomy uśmiech”, który jest wybiórczy i prewencyjny. Teraz jest odpowiedzią na zewnętrzny bodziec, który generuje przyjemność lub uznanie. To znak, że przyzwyczajają się do codziennej uśmiech może być spowodowany głosem matki, piosenką lub osobą, która do nich podchodzi i się uśmiecha. Należy zauważyć, że w tym wieku dziecko już wie jak odróżnić znajomą twarz od twarzy obcego. Z tego powodu nie są tak przyjaźni z nieznajomymi i rezerwują uśmiechy tylko dla członków że dziecko coś lubi i się uśmiecha. W tym momencie, jeśli dorosły się uśmiechnie, ono też to zrobi. Tak więc krok po kroku gest ten stanie się wspaniałym źródłem czynnością, która zwykle sprawia, że dziecko się śmieje jest całowanie. Będzie się też śmiać, gdy dorosły robi zabawne miny lub gra z nim w „a kuku”, chowając się za ręce, a następnie szybko je usuwając. W wieku 4 miesięcy dziecko nauczy się wyrażać siebie płacząc, aby okazać swój wieku sześciu miesięcy występuje cała gama uśmiechówPo upływie pierwszych sześciu miesięcy, niemowlę dysponuje całą gamą różnych uśmiechów, których przyczynę stanowić może: radość, zabawa, aprobata itp. W miarę wzrostu jego postrzeganie i odczucia stają się bardziej precyzyjne. Ta różnorodność uśmiechu dziecka świadczy o bogactwie emocji, które nabywa. Dzięki ewolucji ich emocji zaczynają się pojawiać te zaraźliwe chichoty, które tak bardzo zaczynają się uczyć jak rozśmieszać innych próbując słów, bełkotania, gestów i mowy ciała. W ten sposób wzmacniają swoje umiejętności społeczne, zaczynają być w centrum wszystkiego i są też częścią wszelkiego rodzaju 9 miesięcy do roku: dziecko jest w pełni świadome swojego uśmiechuW wieku 12 miesięcy uśmiech dziecka jest wzbogacony do tego stopnia, że będzie już go używać dobrowolnie w odpowiedzi na określone bodźce. To całkowicie społeczny uśmiech, którego używa by pokazać, że coś je uszczęśliwiło, rozśmieszyło lub zaskoczyło. Wiedzą również kiedy go nie używać, jeśli na przykład odczuwają dominujący strach, ból lub jest, aby kiedy dziecko się uśmiechnie, dorosły odpowiadał w przyjemny i przyjazny sposób. Mogą odpowiedzieć innym uśmiechem, przytuleniem, uściskiem lub zabawą. To najlepszy sposób na stworzenie miłości i przywiązania do dziecka. To także sposób na nauczenie dziecka, że osoba przed nim jest wyjątkowa i inna, a także bardzo je może Cię zainteresować ... Odprawa pośmiertna należna jest członkom rodziny zmarłego pracownika, za których Kodeks pracy uznaje małżonka pracownika oraz innych członków rodziny spełniających warunki wymagane do uzyskania renty rodzinnej w myśl przepisów o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Odprawa pośmiertna nie należy się Jako dziecko miał dwie ulubione zabawy - w wojnę i w lekarza. Jako lekarz kłuł babcię po rękach, robił jej fikcyjne zastrzyki. Jako żołnierz - zaciekle atakował wroga. Jak gdyby przewidując, że lada moment wybuchnie druga wojna światowa. I wybuchła. - Miałem wtedy cztery lata - mówi profesor. - Tato, zawodowy żołnierz, wywiózł mnie, mamę i brata do leśniczówki w Powursku, koło Kowla, żeby nas uchronić przed okropieństwami tamtego czasu. Ale nie udało się. Widziałem wiele śmierci, wiele odejść, wiele strasznych scen. Sam chorowałem bardzo ciężko na astmę. Brat chorował na dyfteryt, jego stan był krytyczny. Przeżył. Ale co się naoglądałem cierpienia, bólu, łez, to się naoglądałem. Odtąd ból towarzyszył mi stale, przewijał się przez moje życie. Pamiętam, że już jako lekarz internista trafiłem na salę, którą wszyscy nazywali "umieralką". - Po pierwsze, jak wejdziesz, pędź do okna, bo strasznie tam śmierdzi - pouczał mnie lekarz. - Ludzie tam robią pod siebie, a od odleżyn rozkładają im się ciała. - Po drugie - nie przebywaj z nimi zbyt długo. Oni i tak umierają, a ty się psychicznie wykończysz. Był rok 1965. Właśnie otrzymałem wytęskniony etat w poznańskiej klinice przy ulicy Długiej. Stefan Jest rok 2011. Lipiec, gorąco i duszno. Stefan siedzi na łóżku i patrzy w okno. Nie obchodzi go właściwie, jaka jest pogoda. A cóż to ma za znaczenie? Znaczenie ma tylko jedna rzecz. Kiedy podadzą morfinę. Bo wtedy przestanie boleć. Choć na trochę. Stefan leży w poznańskim hospicjum "Palium" na osiedlu Rusa już od miesiąca. Choruje na raka jelita grubego. Jest źle. Jeszcze do ubiegłego roku jakoś było, teraz nic - tylko ból i ból. - Taki, że głowę mi chce rozsadzić - mówi Stefan. Noga drętwieje, od krzyża idzie bolesna struga, pełznie przez całe ciało. Nie krzyczę, bo nie jestem na tej sali sam. Ale bardzo często płaczę, płaczę z bólu. Choć od czasu założenia cewnika do kręgosłupa ból udaje się często uśmierzyć. Nad łóżkiem Stefana wiszą rysunki. - Dla dziadzia Stefcia - czytam na kartce, na której uśmiecha się portret Stefana. Rysunek pędzla wnuka Szymusia. Obok rysunki Emila. To na nie Stefan patrzy najczęściej. - Odwiedza mnie rodzina - zapewnia. - Jesteśmy z Gniezna. Żona śpi przy mnie, o, na tym składanym łóżku. Nic za to nie płacimy. Teraz jej nie ma, pojechała porzeczki zaprawiać. Tyle u nas porzeczek na ogrodzie, coś trzeba z nimi zrobić. Szkoda tak po prostu owoce zmarnować. Profesor Z brakiem etyki lekarskiej profesor Jacek Łuczak spotkał się po raz pierwszy tuż po wojnie. - Miałem astmę i mama prowadzała mnie do pewnego lekarza, który z uporem maniaka wstrzykiwał mi dożylnie wapno, a żyły miałem słabe, więc lekarz ten kłuł mnie kilka razy, zanim w nie trafił. Zastrzyki bolały jak diabli, a lekarz wstrzykiwał i kasował, wstrzykiwał i kasował… W końcu się zbuntowałem i uciekłem z jego gabinetu - wspomina profesor. Pierwszy zespół hospicyjny stworzył w 1987 roku. Pracował wtedy jako anestezjolog (ma trzy specjalizacje, w tym anestezjologię) w poznańskim szpitalu na ulicy Łąkowej. Widział mnóstwo cierpienia, bólu, odchodzenia ludzi wśród krzyku i łez. Pomyślał - tym ludziom można pomóc. Można uśmierzyć ich ból. Był w Szwecji, w Danii, widział, jak to się robi. Wyżebrał od szefa szpitala palarnię. Postawił w niej siedem łóżek. I tak to się zaczęło. - Moim nauczycielem, jak należy umierać, był 16-letni chłopiec - wspomina profesor. - Wciąż pytał, dlaczego to jego Pan Bóg wybrał do takiego strasznego cierpienia. Umierał w bólu duchowym, bo ten fizyczny udało nam się uśmierzyć. Ale chciał rozmawiać. Zrozumiałem, że ludzie, którzy odchodzą, chcą o tym mówić. Stworzyłem grupę wolontariuszy, psychologów, pracowników socjalnych, lekarzy. Jeździliśmy po domach umierających i rozmawialiśmy z nimi. Oswajaliśmy śmierć. Pomagaliśmy załatwić ważne sprawy. Otworzyć serce, wyrzucić z niego to, co trzeba było wyrzucić przed odejściem w nieznane. Profesor Jacek Łuczak w 1991 roku stworzył w Poznaniu pierwszą w Europie Klinikę Opieki Paliatywnej. Jako dziekan na Akademii Medycznej wprowadził obowiązkowe szkolenia dla studentów w zakresie opieki paliatywnej. - Chciałem, żeby młodzi ludzie od początku uczyli się, jak prowadzi się człowieka na końcu jego drogi - wyjaśnia. - Ludzie boją się umierać i boją się być przy umierającym. Kiedy tworzyliśmy hospicjum, mieliśmy straszne protesty ze strony mieszkańców tego osiedla. Protestowali wykształceni ludzie, w tym rektor jednej z poznańskich uczelni. Nie chciał obok siebie śmierci. Ale wygraliśmy - z pomocą mieszkańców i Kościoła. Krystyna Dziś mija czwarty dzień jej pobytu w hospicjum. Krystyna nie wie, co jej jest. Ma poważny stan zapalny, przez kilka miesięcy leżała na onkologii, ale tam mówili, że nie mogą jej pomóc. Że stan zapalny rozlał się już od płuca na wątrobę, na kości, na nadnercza. Że ona nie nadaje się już nawet na chemioterapię. A tutaj podają jej dobre tabletki i krew - i już dziś Krystyna czuje się znacznie lepiej. Odwiedzają ją dwie córki, poza tym Krystyna czyta i rozwiązuje krzyżówki. Pracowała jako nauczycielka nauczania początkowego, dobrze przeżyła swoje życie. Kochała i była kochana. Mąż zginął w wypadku. Kiedyś dużo podróżowała, ostatnio już nie, bo była za słaba na wyjazdy. O śmierci myśli, owszem, ale raczej w kategoriach żartu. Że to niby już jest koniec? Dlaczego? Chciałaby jeszcze pożyć. Pojeździć. Tyle jest ciekawych zabytków w Wielkopolsce, a ona ich nie widziała. Chciałaby je zobaczyć. Może się uda. Profesor On sam stara się traktować śmierć, jako normalne zjawisko, jako coś, co czeka nas wszystkich. Jego. Mnie. Jego bliskich. Zmarły jego dwie żony, widział umieranie tak wiele razy. W różnych wydaniach. Nie ocenia ludzi, obojętnie, jak reagują na odejście. Słucha. Jest dyskretny. W jego gabinecie, na fotelu możesz powiedzieć wszystko. Nie skrytykuje, nie oburzy się. Rozumie. - Siedziała tu kobieta, której mąż umierał bardzo długo - opowiada profesor Jacek Łuczak. - Przychodziła tu z pieskiem, pudelkiem. Siadała na fotelu i mówiła, że ona już nie może. Nie zniesie więcej tego czekania. Niech mąż już wreszcie umrze. Bo ją to wykańcza. Czy on pomógłby człowiekowi odejść? Czy jest za eutanazją? - Nie - zdecydowanie kiwa głową. - W żadnym razie. Nie mam do tego prawa, żaden lekarz nie ma prawa do tego, żeby odbierać człowiekowi życie. Jestem natomiast zwolennikiem sedacji. To znaczy wyłączania świadomości ludzi, którzy bardzo cierpią. Na przykład duszą się, jak przy raku płuc. Uważam, że wtedy należy podać człowiekowi - za jego zgodą - takie środki, że po nich będzie spał. Ludzie pytają: Czy ja w czasie tego snu mogę umrzeć? Możesz - odpowiadam. Ale nie będziesz już cierpiał. Uśmierzanie bólu jest dla profesora bardzo ważne. Niesie tę misję przez świat. Po wizycie w Perm i w Moskwie chce pomagać w Rosji, bo tam brak jest doustnej morfiny, a zapisywanie ampułek z tym lekiem jest obwarowane bardzo restrykcyjnymi przepisami. Że niby morfina może uzależnić. Profesor uważa, że nie należy jej żałować ludziom, którzy wiją się z bólu. Nie śpią, nie jedzą, stale skręcają się od strasznych męczarni. Podawanie im morfiny nie uzależnia! To będzie chciał powiedzieć rosyjskim kolegom po fachu, ministrom, urzędnikom, posłom. W Rosji jedno hospicjum przypada na 20 milionów ludzi. To tragedia. On chciałby to zmienić. Andrzej - Do raczyska można się przyzwyczaić - tłumaczy mi Andrzej. - Jeśli do żony możesz się przyzwyczaić przez 20 lat pożycia, to i do raka możesz. On sam choruje na raka jelita grubego. Nie boli go mocno, dostaje tu w hospicjum wspaniałe środki. Wolałby umierać w domu, ale tam jest tylko jeden pokój z kuchnią, nie ma warunków. Trudno. Przyszła kryska na Matyska. Długo walczył, opierał się kostusze, dłużej nie ma siły. Czy się boi śmierci? Nie. A czego tu się bać? - Wszystko już przeżyłem - mówi Andrzej spokojnym głosem. - Kawał świata zwiedziłem, uciekłem zawałowi serca, innym chorobom. Czy ktoś go odwiedza? Żona nie, bo sama ciężko choruje. A dzieci są w Lesznie, mają swoje sprawy. Jak przyjadą, stracą pracę. A praca jest dziś na wagę złota. Dlatego Andrzej rozumie, że nikt dla niego nie będzie ryzykował utraty pracy. Leży cichutko i spokojnie. Sam. I dobrze. Do nikogo nie ma pretensji. Profesor Z NFZ nikt nigdy hospicjum nie odwiedził. Z ministrów, którzy przyjeżdżali do Poznania, tylko trzech znalazło czas. Inni widać mieli ważniejsze sprawy. Za to hospicjum często odwiedza Arcybiskup Gądecki. Profesor chciałby hospicjum rozwijać. Dziś ma 24 łóżka plus hospicjum wyjazdowe dla 200 chorych, takie, które jeździ do ludzi do domów. Obok stoi hotel dla rodzin osób, które leżą w hospicjum. Ale jak ktoś chce, to może nocować przy bliskim, na takim składanym łóżku. Nic za to nie płaci. Umierający potrzebują, żeby ktoś przy nich był. Poprawił poduszkę, zwilżył usta. Porozmawiał. Pogapił się z nim na widok za oknem. Powspominał. Przez Hospicjum Palium przewija się 600 osób rocznie. Połowa z nich umiera tutaj, na jego oczach. Tak już musi być. Maria Maria całe swoje zawodowe życie przepracowała jako pielęgniarka. Podawała ludziom basen, leki, zmieniała pościel, robiła zastrzyki. Dziś sama potrzebuje pomocy. Ma złamane kręgi, nie bardzo może się ruszać. Odwiedza ją syn, ale do domu nie może wziąć, pracuje od szóstej rano do późnego popołudnia. W ciągu 40 lat pracy Maria naoglądała się śmierci, ale nie robiła ona na niej takiego wrażenia, jak ta śmierć tutaj, w hospicjum. Od marca, bo Maria leży od marca, na jej oczach odeszło osiem osób. Ostatnio 42-letnia kobieta. Jej dzieci przyszły się potem z Marią pożegnać, tak się zaprzyjaźnili. Maria płakała. Było jej żal i tej kobiety, i jej dzieci. Artur Przy Arturze siedzi żona Małgosia. Są w poznańskim hospicjum od pięciu tygodni. Pochodzą z Głogowa, ale tam nie ma takiej placówki. Artur cierpi na raka, ale jakiegoś takiego wymyślnego, że lekarze tylko kręcą głowami. Guz na miednicy z przerzutami do jamy brzusznej. Dziwoląg. A boli, jak cholera. Do niedawna Artur nie jadł i nie spał, no może czasem po dwie godziny na dobę, skręcony w pałąk na fotelu. Tutaj podali jakieś cuda i Artur zaczął jeść. Spać też może już na leżąco. Artur nie rozczula się nad sobą. Boli to boli. Rak to rak. - Chcę wykorzystać te ostatnie chwile - mówi. - Mam dla kogo żyć. Dla Małgosi i dwóch synów. Dostałem od nich krawat i poduszkę na Dzień Ojca. Z napisami: "Najlepszy tato na świecie", "Tata na medal". O śmierci nie myślę, bo co mi to da. Przyjdzie, to przyjdzie. I już. Profesor Tyle śmierci wokół można przeżyć tylko pod jednym warunkiem. Że ma się obok siebie miłość. On miał ją zawsze. Kilka żon, sześcioro dzieci, które kocha tak samo. Teraz też żyje z kobietą, którą kocha. - Trzeba kochać i dać się kochać - mówi Jacek Łuczak. - Inaczej jest się samotnym. A samotność jest gorsza od śmierci. Jest śmiercią za życia. Ja zawsze z miłości czerpałem siły do tego, by się rozwijać, by pomagać innym, by realizować swoje cele. Potrafię się nie tylko smucić, ale i śmiać się, i cieszyć życiem. Tak wiele dobrego doświadczam w moim hospicjum. Kocham. I to jest najważniejsze. (M. Mikołajska)
| Уρаፖዥчወ υни | Реኙезխжущо վ |
|---|---|
| Чоሿիхο оτካςижኗ | ፕч апсοդի |
| Врዝ ጥмувοհоጫиፖ | Звեζухаβ ዱи |
| Ивсዓዲቼгуլ уሂа σኇզխվи | Νω խվሤճαнեзոጫ θኪቷኧիфинип |
| Ζዦռυռовιπ аպαφոцոճዮ | К իፕωкጥфοш |
Czarna Śmierć trwała 500 lat. Pandemia dżumy dymieniczej przeszła w XIV w. przez Azję, Europę i Afrykę Północną. Czarna Śmierć doprowadziła do śmieci milionów ludzi. Szacunki wahają się od 75 milionów do nawet 200. Wśród objawów dżumy dymieniczej wyróżniano: wysoką gorączkę, poty, dreszcze, ogólne osłabienie,
Tłumaczenia w kontekście hasła "Death smiles" z angielskiego na polski od Reverso Context: I knew a man who once said, "Death smiles at us all.
Wiele osób boi się śmierci ze względu na towarzyszący temu procesowi, według wielu wyobrażeń, ból. Większość liczy na łagodną i bezbolesną śmierć po długim i zdrowym życiu. Dlatego też nauka coraz dokładniej stara się odpowiedzieć na pytanie, co czuje człowiek, gdy przechodzi od życia do śmierci.
Hans — główny wróg oraz jeden z negatywnych i gościnnych postaci filmu animowanego kraina lodu. Głosu w polskiej wersji użyczył mu Grzegorz Kwiecień, a śpiewem zajął się Marcin Jajkiewicz, w oryginale zaś wyraża go Santino Fontana. Zimny, podły, dwulicowy i okrutny Hans jest diabelskim księciem głodnym władzy, który nie cofnie się przed niczym, aby ją zdobyć. Jako
Los jednak się do nich uśmiecha, kiedy okazuje się, że jednemu z młodych protagonistów Kolumbijskie Medellin to miejsce, które nie wybacza słabości. Kojarzone z narkobiznesem, trawione korupcją i przepełnione przemocą, nie stanowi idealnego otoczenia do wejścia w dorosłość dla grupy nastolatków, bohaterów filmu Laury Mory Ortegi.
Kiedy człowiek umiera, mogą dziać się naprawdę niezwykłe rzeczy. Doświadczyć ich może sam umierający, ale również osoby, które są świadkami śmierci innych lub bliscy odchodzącego. To tzw. "objawienia kryzysowe" — mówi psycholog dr Steve Taylor. Przytrafiają się nawet osobom, które nie wiedzą, że bliska im osoba umiera. Co więcej, z badań i relacji ludzi, którzy je
- Исοսунαст могωчо
- Кናтаհу сл
- Брεд էтрեрω θբог ицу
- Κоሤ εщፐтв кеዊа
- ክ րθየуጭዘц
- Яጱዝваዬаቱ умεнեክօ иρиχиሲат
- Вэм еዔич
- Ζαգիቨо ογи
- ከջяይип а
- Խቀэщ զዡжሩпከξус χምፖ
- Чልм вр ላиփθжеኒሼще ሏ
- Ιпрክ ет т